Nie troszczcie się zbytnio...
Dlatego powiadam wam: Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo <Boga> i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane (Mt 6,25.32-33).
Troska o dziecko i nieustanna refleksja, czy troszczę się dobrze, to podstawowe doświadczenie każdej z matek. Gdy każde z nich pojawiało się pod moim sercem, obok radości i troski, by urodziło się zdrowe, pojawiała się ta, aby powierzyć je pod opiekę troskliwemu świętemu. Stąd nasze rozmowy małżeńskie dotyczyły nie tyle wyboru imienia, co wyboru właściwego patrona. A chrzest każdego z nich, to zanurzenie w śmierci Chrystusa i dar nowego życia, był równocześnie oddaniem dziecka Bogu, świadomym powierzeniem Mu troski o świętość maleństwa. „Dziecko jest depozytem Boga złożonym w ręce człowieka”. Kartkę z taką sentencją dostałam od przyjaciółki, gdy urodziła się pierwsza córka. Mocno zapamiętałam te słowa. Gdy każde z dzieci dorastało, bardzo świadomie, w długiej matczynej modlitwie, zwracałam ten „depozyt” – powierzałam jego życie Bożemu miłosierdziu.
Nie marzyłam nigdy o takiej, czy innej drodze życia dla moich dzieci. Obserwowałam je i uczyłam się od nich, trwania przy nich w chwilach wyboru, i wspierania ich różnych dobrych inicjatyw. Gdy były młodsze chętnie przyjmowały towarzyszenie mamy i u niej szukały potwierdzenia słuszności podejmowanych wyborów. Gdy dorastały, uczyły mnie trwania przy nich „na odległość”.
Pod koniec szkoły podstawowej (tej ośmioklasowej jeszcze) moje dziecko zaczęło być bardzo tajemnicze, jeśli chodzi o praktyki i przeżycia religijne. Dotąd chodziliśmy wspólnie na Mszę świętą, a każde pójście do spowiedzi połączone było ze wspólnym (mama + dziecko) wypadem na lody i długą rozmową. Ale to się nagle urwało. Zaczęłam więc szukać sposobów na to, aby – niby mimochodem – dowiedzieć się, kiedy moja dorastająca córa było ostatni raz u spowiedzi. I usłyszałam: Mamo, zostaw ty mnie w spokoju. Dotychczas to była twoja wiara. Teraz pozwól mi odnaleźć moją. Zrozumiałam… Więcej nie zapytałam. Pozostała modlitwa i gotowość bycia z dzieckiem, rozmowy, a może bardziej słuchania, gdy dorastający człowiek zapragnie mówić. Wówczas wszystko inne schodziło na dalszy plan. Nawet sen, bo chęć rozmowy pojawiała się zwykle około północy. Szybko pojęłam, że te rozmowy to nie miejsce na dawanie dobrych rad i wygłaszanie własnego zdania. Absolutnie nie wolno w nich stawać na pozycji mądrzejszego. Zresztą, czy dorosły jest mądrzejszy?
Czytam myśli bł. Marceliny Darowskiej, matki, wychowawczyni, zakonnicy: Wychowanie jest dziełem miłości. Dziwna, cudotwórcza jest siła miłości w wychowaniu. Ona da wszystko i stanie się wszystkim. Dziecko, jest nadzwyczaj bacznym obserwatorem i trafnym psychologiem, wyczytuje natychmiast, czy kocha się je wielką, czystą miłością, kierując się jedynie względem na dobro jego duszy i całej istoty. Trzeba przykładów mówiących. Człowiek promieniuje na innych tym co sam posiada, co stanowi jego człowieczeństwo.
Zastanawiam się nad moją miłością. Czym podyktowana była i jest moja codzienna troska…
Nie troszczcie się – mówi Pan Jezus. A właściwie… Troszczcie się, ale o to co naprawdę ważne. O Królestwo Boże i o jego sprawiedliwość w duszach swoich. A dzieci nauczą się od was, bez słów.
Warto wziąć te słowa Pana Jezusa przed Najświętszy Sakrament. Rozważać je w cichej modlitwie, w adoracji Boga, który ukrył się w chlebie, by być z nami. Powierzać Mu te wszystkie sprawy, które, być może, wywołał ten tekst, powierzać Mu swoje dzieci. (kk)